Podróż
Propozycja Karola dotycząca wspólnego wyjazdu na polowanie spadła na mnie nieoczekiwanie jak grom z jasnego nieba. Bez wahania zgodziłem się na wspólną wyprawę – wyjazd nie byle gdzie, ale na górską „Monterię” do Hiszpanii. I co najważniejsze – nie ze sztucerem, ale z łukami!
Na miejscu zatrzymaliśmy się u hiszpańskiego myśliwego Jose, z którym Karol wiele razy polował. Na farmę Jose dojechaliśmy późnym wieczorem, gdy było już dobrze po zmroku. Z tamtego wieczoru na długo w pamięci pozostaną mi smaki churrito i delikatnej jagnięciny upieczonej na ruszcie kominka, sery dojrzewające i wino z lokalnej winnicy.
Po kolacji sprawdziliśmy, jak dojechały nasze łuki. Szczęśliwie, niezawodne i sztywne walizki Plano zdały egzamin i tym razem. Ciekawi okolicy - zamiast sprawdzania łuków - postanowiliśmy wyruszyć, by zobaczyć co się dzieje w kilku znanych Karolowi miejscach, które zapamiętał z powodu występujących tam bardzo licznie dzikich królików. Nasze oględziny wypadły nadzwyczaj pomyślnie. Ilości hasających po polach farmy dzikich królików były tak duże, że nie zdziwił mnie fakt, że są one tu traktowane jak szkodniki niszczące uprawy i stanowią plagę, która jest tępiona. Nie byliśmy jedynymi składającymi nocną wizytę królikom – dostrzegliśmy zakradającego się do nich rudzielca. Przed pójściem spać obiecaliśmy sobie, że rankiem, jak tylko wstanie słońce – sprawdzamy nasz sprzęt i czym prędzej wracamy w te miejsca.
Polowanie na dzikie króliki
Obudził nas rześki i chłodny poranek. Widok, jaki roztaczał się dookoła był niesamowity, zupełnie inny niż u nas. Wokół nas rozciągała się pagórkowata, niesamowicie ogromna, otwarta przestrzeń. Wyglądało zupełnie tak, jakby zabudowania farmy znalazły się tu przypadkowo. Ziemia, gęsto utkana kamieniami, dawała życie dziko rosnącym ostrokrzewom. Wydarta im miejscami pod uprawy rolne, rodziła wspaniałe oliwki i winogrona. Nieopodal farmy płynęła rzeczka, przy której swe siedliska pobudowały króliki i skąd mogły w kilku skokach udać się na soczyste pędy zbóż czy też wprost do wody. Na rozległej, znajdującej się za rzeką, podmokłej łące pasły się stada grzywaczy. Gdzieś z góry można było usłyszeć charakterystyczny świst przelatujących dzikich kaczek.
Podczas, gdy my postanowiliśmy zapolować z podchodu i wyruszyliśmy na podbój królików, Jose udał się pickupem by wysypać kukurydzianą przynętę na dziki, w kilku miejscach i sprawdzić następnego dnia, w którym dziki zostawią po sobie buchtowisko.
Do polowania obrałem sobie fantastyczne miejsce. Idąc wprost od farmy wchodziło się na łagodnie wznoszący się i szeroki na czterdzieści metrów pagórek, który kończył się stromą skarpą. Równolegle do niej, w dole, w odległości około dwudziestu metrów płynęła wolno rzeczka. Przestrzeń pomiędzy skarpą a rzeczką wypełniały zielone pędy wschodzących zbóż. Uznałem, że taka skarpa musi być bardzo atrakcyjnym miejscem dla królików i z pewnością je tam zastanę. Szczęśliwie, wiatr wiał w kierunku farmy i trzeba było jedynie ostrożnie i niepostrzeżenie zjawić się z boku skarpy.
Długie, ciche i powolne podkradanie się z boku skarpy do królików zostało nagrodzone. Jeden z królików znajdował się w odległości mniejszej niż dwadzieścia metrów. Spróbowałem w ukryciu naciągnąć mojego Hoyta, ale królik musiał coś usłyszeć – bo czym prędzej czmychnął w kępę drzew i tam zamarł robiąc słupka. Polując ze sztucera zapewne mógłbym już cieszyć się zdobyczą – jednak łuk nie dawał mi możliwości pewnego strzału, gdyż pośród znacznie bardziej oddalonych pni widać było jedynie niewielki fragment, małego i tak królika. Nie pozostawało mi nic innego, jak cierpliwie czekać i obserwować. Sięgnąłem więc po dalmierz i podglądałem z zainteresowaniem, co też króliki zwykły robić w taki dzień, jak dzisiaj. Królika musiał ostrzec jego szósty zmysł, bo i on cierpliwie czekał stojąc słupka pomiędzy pniami. Po upływie kwadransa, w ciągu którego królik stał nieruchomo jak mały posążek, nic się nie wydarzyło. Ostatecznie zrezygnował z obserwacji otoczenia, jednak nie odważył się wychodzić ze swojej bezpiecznej kryjówki i postanowił oddać się toalecie. Długi czas cieszyłem nią oczy, na tyle długo, by w myślach mówić do królika: „Ejże! Tam już się przecież umyłeś, po co myjesz to miejsce jeszcze raz? Nuże, wychodź!” Królik jakby odebrał moje myśli – bo wyskoczył… i w ułamku sekundy zapadł się w pobliskiej norze. Choć królika nie udało mi się upolować, to radość z naszego spotkania i więzi nawiązanych za pośrednictwem szóstych zmysłów budzi mój uśmiech po dziś dzień. W ostatecznym rozrachunku króliki okazały się bardzo trudnym i wymagającym przeciwnikiem, śmiało można powiedzieć, że większość pojedynków zakończyła się wygraną po ich stronie.
Na obiad czekały na nas pyszne, hiszpańskie specjały. Po obiedzie udaliśmy się wraz z gospodarzem na wycieczkę terenowym autem po okolicy. Widzieliśmy nie tylko dzikie króliki, ale też stada – tak bardzo rzadkich u nas – kuropatw, a nawet udało mi się ustrzelić z obiektywu kamery parkoty zajęcy. Pełni radości i pozytywnych emocji szybko udaliśmy się na wypoczynek, gdyż następnego ranka czekało na nas prawdziwe hiszpańskie, górskie polowanie – słynna „monteria”.
Monteria
Po dłuższej podróży zjechaliśmy z asfaltu i nasza terenówka potoczyła się po nieutwardzonej drodze. Otaczały nas szczyty gór wyrzeźbione w kamienistej ziemi, a w dywanie ostrokrzewów miejscami rosły karłowate drzewa. Te tereny to jedne z ulubionych miejsc przebywania jeleni iberyjskich, ibeksów czy dzików słynących ze wspaniałych oręży.
Po drodze mijaliśmy stada sępów, które budziły respekt swoimi rozmiarami. Sprawiały wrażenie, jakby instynktownie wyczuły zbliżające się polowanie. Po dłuższej przejażdżce, gdy już zdecydowanie oddaliliśmy się od cywilizacji, w dolinie naszym oczom ukazał się kompleks łowiecki. Na miejscu powitał nas Rafa, gospodarz i organizator polowania. Oprócz nas na polowanie przybyło też wielu innych myśliwych wraz ze swoimi rodzinami. Panująca w obozie atmosfera sprawiała, że wyraźnie dawało się odczuć, iż jest to wyjątkowy dzień.
Rozpoczęciem monterii jest uroczyste, tradycyjne śniadanie, na którym serwowane jest Migas De Pan – tradycyjne danie pasterskie, wraz z kawą lub kieliszkiem wina. Tuż po śniadaniu i wspólnej modlitwie, Rafa, który czynił honory gospodarza, w drodze losowania rozdzielił uczestnikom stanowiska.
Na podjeździe pod kompleksem ustawił się pierwszy rząd aut terenowych, który wyruszył za jednym z pomocników Rafy. Nam w losowaniu przypadła druga grupa. Wyruszyliśmy jadąc gęsiego, jeden za drugim, po wąskich, górskich dróżkach. Po około półgodzinnej przejażdżce byliśmy już wysoko w górach. Dalszej podróży nie dało się kontynuować samochodem, stąd mieliśmy wyruszyć pieszo. Na przeciwległym szczycie udało nam się dostrzec auta, którymi przybyła na polowanie poprzedzająca nas grupa myśliwych. Po cichu ruszyliśmy wąską i krętą górską ścieżką na stanowisko. Byłem pod wrażeniem nie tylko zapierających dech w piersiach widoków hiszpańskich szczytów, u podnóży których spowite poranną mgłą leniwie płynęły potoki, ale też ogromem śladów bytności zwierzyny – co rusz natrafiałem na zbuchtowaną przez dziki ziemię lub odchody jeleni. Po dość długim spacerze byliśmy na miejscu.
Ulokowaliśmy się na przełęczy, na którą z obu stron prowadziły wydeptane przez zwierzęta ścieżki. Liczyliśmy, że gdy kilka kilometrów dalej zacznie się pędzenie, jakaś zwierzyna może tędy próbować się przedostać do sąsiedniej doliny. Po pewnym czasie usłyszeliśm sygnał rozpoczynający polowanie.
Niewiele później w dolinie pod nami zaczęło rozlegać się donośne „whooooaaaaa!!!” wydawane przez menerów prowących swoje psy. Trzeba przyznać, że choć wszystkie z nich były bez wyjątku białe, kosmate i z bliska wyglądały jak niespecjalnie urodziwe albinosy, to ich biel widać było bardzo dobrze z odległości kilkuset metrów.
Gdy polowanie miało się ku końcowi, spakowaliśmy sprzęt i właśnie mieliśmy wyruszyć, by oznaczyć miesca ze zwierzyną do podniesienia, w pewnym momencie usłyszałem głuchy, bardzo szybko zbliżający się do nas wąską ścieżką tętent wielu biegów. To locha, która prowadziła za soba grupę dziczków. Zawrotna szybkość, z jaką watacha dzików się do nas zbliżała, sprawiała, że miałem wrażenie, iż za ułamek sekundy na tej wąskiej, górskiej ścieżce wszyscy na siebie powpadamy. Dziki musiały wyczuć naszą obecność, gdyż momentalnie zmieniły kierunek, cało i szczęśliwie uciekły.
Jako myśliwy po raz pierwszy miałem przyjemność zetknąć się z hiszpańską kulturą i tradycją łowiecką, tak różną od naszej. Tym, co mnie najbardziej urzekło, to że w całej ceremonii polowania uczestniczyły całe - nierzadko wielopokoleniowe - rodziny myśliwych.
Dziki
Powrót
W ciągu tych kilku dni przeżyliśmy wiele przygód i pozytywnych emocji. Jednak czas płynął nieubłaganie. Nadszedł dzień, w którym trzeba było opuścić piękną, bezkresną Hiszpanię i wyruszyć do mroźnej, budzącej się jeszcze z okowów lodu i śniegu Polski. Choć na lotnisku Barajas zapowiadano kolejne odloty samolotów, to myśli pozostały gdzieś tam, pośród bezkresnych, kamienistych wzgórz Hiszpanii….